
Marvel – alternatywny, barwny świat zaludniony superbohaterami o zróżnicowanych i fantastycznych, często niszczycielskich zdolnościach, nieprzeciętnej inteligencji i sarkastycznym poczuciu humoru. Z drugiej strony także idealna przystawka dla tych, którzy swoimi knowaniami, nienawiścią, szaleństwem i zazdrością pragną niszczyć i tworzyć na wzór swej chorej wizji. Wszak we wszechświecie musi istnieć balans, gdzie światło toczy wieczną bitwę z mrokiem. Nie inaczej ma się w naszej przyziemnej rzeczywistości, gdzie zwykli ludzi muszą wykazać się nie lada odwagą, by bronić ideałów, które kochają.

Czy jesteś fanem komiksów (lub filmów na ich podstawie), czy też uważasz je za stratę czasu i rozrywkę stricte dla dzieci (a to wielki błąd), tak musisz znać choć kilku kolorowo okutanych spandexem superwojowników. Nie da się inaczej, przecież żyjemy w czasach gdzie ich persony pojawiają się wszędzie, gdzie tylko rzucimy spojrzeniem: w supermarketach, gazetach, telewizji, i przede wszystkim, kinie. Ale czy zawsze tak było?
Sean Howe podjął się przeprowadzenia ponad stu pięćdziesięciu wywiadów z ludźmi z branży komiksowej, ale w głównej mierze z osobami mocno związanymi z Marvelem. Marką prezentowaną ówcześnie przez poczciwego staruszka, Stana Lee*, mającą swoje początki w latach czterdziestych ubiegłego wieku, kiedy na świat przyszedł Kapitan Ameryka, Namor i Human Torch, tworząc pierwszą supergrupę zwaną The Invaders. Nikt nie miał nadziei, że chociaż jedna z tych postaci przetrwa najbliższe lata, a co dopiero prawie osiemdziesiąt.
Tak naprawdę rynek komiksowy zrazu traktowany był rzeczywiście jako medium dla dzieci i biznes dosyć mało opłacalny, a prawdziwy big boom przypadł na lata sześćdziesiąte – czas przemian i psychodelicznych eksperymentów, zniesienia barier wolności artystycznej i zainteresowania amerykańskiej społeczności, która zakochała się w kilkudziesięciostronicowych kolorowych zeszytach wydawanych raz na miesiąc. To wtedy zrodził się Iron Man, Hulk, czy bijący rekordy sprzedaży Spider-Man. Przy różnorodnych tytułach pracowały takie legendy jak Jack Kirby, Jim Starlin, Steve Ditko, czy nawet Mario Puzo (tak jest, ojciec chrzestny Ojca Chrzestnego), a pieczę nad wszystkim sprawował Wielki Maestro – Stan The Man Lee.

Lee, a właściwie Stanley Lieber – najważniejsza i najpopularniejsza osobistość koncernu komiksowego; dla jednych sympatyczny, zawadiacki i nieco zdziwaczały starszy pan, dla drugich korporacyjny dementor, apodyktyczny szef kontrolujący każdy kadr i każdą chmurkę z dymkiem, człowiek niszczący artystyczne ambicje i przypisujący sobie wyłączność w tworzeniu większości postaci. Jakkolwiek postać kontrowersyjna, tak nie można mu odmówić wizji. Gdyby nie jego wieloletnia nieustępliwość i pertraktacje z Hollywood, prawdopodobnie dzisiaj nie oglądalibyśmy na srebrnych ekranach poczynań Avengersów i poszczególnych protagonistów. A obecne trendy zapowiadają tylko ekspansję w tym kierunku i w najbliższych latach będziemy oglądać coraz więcej tytułów spod skrzydeł Marvel Studios.
Oczywiście, jak w każdej firmie z długoletnim stażem, zdarzały się kontrowersyjne przypadki, gdzie szefowie spółki dwukrotnie musieli podjąć dość drastyczne kroki zarządzające masowe zwolnienia personelu i zamknięcie kilkunastu tytułów przynoszących straty. A były też i takie czasy, gdzie redaktorzy kasowych serii mogli sobie pozwolić na przyjazd do pracy nowym Porsche, tropikalne wakacje i zakup dwóch domów. Tak to w życiu bywa – najpierw czeka nas siedem chudych lat, żeby następnie spłynęły na nas czasy obfitości.
Kwestia scenarzystów jest równie ciekawa, gdyż jak większość wolnych duchów, były to indywidua, chcące przede wszystkim, tylko i aż tworzyć. Kreować skomplikowane portrety psychologiczne, przenosić w nowe światy, projektować nikomu wcześniej nieznane zdolności i technologie. Jednak w firmie kierującej się przede wszystkim pieniądzem, rzadko kiedy można było spotkać się z wolną ręką dla artystycznej swobody. Doprowadzało to do sytuacji, w której znużeni ciągłym podporządkowywaniem się słupkom statystycznym, autorzy odchodzili, niejednokrotnie z trzaskiem. A w nich były takie znamienitości jak Jack Kirby, Steve Ditko, Frank Millerk, Rob Liefield, Todd McFarlane, Jim Lee czy Chris Claremont. Jedni odchodzili po to, aby zaraz wrócić, drudzy zakładali własne firmy (np. Image Comics), jeszcze inny przechodzili do konkurencji (DC czy Dark Horse Comics). Jednak zarząd nigdy się tym nie przejmował, bo jeśli lata temu odeszła legenda – Jack The King Kirby – i marka przetrwała „kryzys”, to cóż innego stałoby na przeszkodzie? Z pewnością nie rozkapryszeni autorzy.

Wnikliwa historia przedstawiona przez Seana Howe pokazuje jak z pozoru Wesoła Zagroda (choć rzeczywiście były takie czasy, gdzie emocje były autentyczne) to tylko fasada, spod której toczy się korporacyjny rak. Styl pisarza, zawodowego dziennikarza, jest barwny i potrafi wciągnąć, co jest nie lada wyzwaniem dla pięciusetstronicowej historii o kolorowych obrazkach. Tekst jest przystępny, więc nawet czytelnicy niezaznajomieni z Marvelem uchwycą sens wszystkich opisów. Wszak nie jest to opowieść o superbohaterach, a o zmaganiach twórców za nich odpowiedzialnych.
Mam tylko jedną uwagę na temat ostatniego rozdziału, który za bardzo wnika w wykresy sprzedaży, akcje na giełdzie i korporacyjne stanowiska. Nie jest to akcent, którym powinno się kończyć fascynującą przygodę pędzącą przez dekady przeszłości. Poza tym, jest to pozycja, którą z czystym sercem polecam. Dzięki niej dowiecie się między innymi dlaczego bohaterowie tak naprawdę nigdy nie umierają, w jaki sposób działała cenzura w komiksach, kiedy pojawiły się pierwsze przekleństwa i komiksy dla dorosłych, czym są crossovery i dlaczego wszelkie zmiany to skrzętnie ukrywane iluzje.
Podsumowując, uważam że historia potęgi komiksowej, jaką jest dziś bezdyskusyjnie Marvel, to niebotyczne sumy, artystyczna swoboda tłamszona przez korporacyjną chciwość i wieloletnie boje o uznanie. Bo komiks to przede wszystkim biznes, a biznes to pieniądz. Tu nie ma miejsca na sentymenty.
*Stan Lee zmarł 12 listopada 2018, sześć lat po premierze książki w USA.