
Miło jest mieć własny ciepły kąt, do którego zawsze można wrócić, otulić się jego bezpieczną aurą, odepchnąć natarczywość życia codziennego. Dom to azyl, nasza świątynia, niezachwiana sztormem toczącym się na zewnątrz, gdzie schronienia udzielamy sobie samym, ale też naszym najbliższym. Choć tak ważny w naszym życiu, często nie zdajemy sobie sprawy z roli, jaką odgrywa w naszym jestestwie. Popatrzcie tylko – gdyby tylko odebrać ten jeden, pozornie nic nie znaczący mianownik, to kim naprawdę jesteśmy? Jak postrzegałby nas świat i jak my patrzylibyśmy na siebie? Bezdomność. Na samą myśl o nim zawiązuje się supeł w żołądku.
Na to pytanie stara się w sposób bardzo subtelny i pośredni odpowiedzieć Yu Miri, umiejscawiając swojego protagonistę pośród bezdomnych tokijczyków, mieszkających w parku Ueno. Wyklętych, budzących odrazę, wymazanych ze świadomości społeczeństwa, choć na stałe wpisanych w krajobraz miasta.
Kazu odbywa niemalże oniryczną podróż przez chronologię własnego życia, ale także obserwując to, co dzieje się wokół niego w teraźniejszości. Brud, walka o zarobienie kilkuset marnych jenów, przenikliwa samotność, istnienie wyzute z życia.
Autorka kreśli żywot człowieka, prawie przez całe życie zmagającego się ze swoim bytem, nie potrafiącego zakotwiczyć się na stałe w rzeczywistości, nie potrafiącego umiejscowić się pośród pobratymców, nigdy nie żyjącego pełną piersią. Wiecznie poza domem rodzinnym, pracując kilkaset kilometrów dalej jak wół na utrzymanie żony i dwójki dzieci, paradoksalnie tracąc, a właściwie nigdy nie nawiązując tej szczególnej nici powiązania z nimi, nigdy nie stając się kimś ważnym dla swoich potomków. Czy było warto, Kazu?
Kazu nie musi odpowiadać na to pytanie, ponieważ stało się jego częścią, trawi jego wnętrzności przez lata tułaczki, zmierzając donikąd, uwięziony w pętli przeszłości. Zna doskonale cenę swoich decyzji, okupionej nawet nie tyleż absencją prawdziwej miłości, co jej przeciwieństwem – cierpieniem. Przedwczesna śmierć syna przestawia jego świadomość. Brutalnie kaleczy jego duszę, jątrząc ranę, która nigdy się nie zagoi, ani w tym, ani na tamtym świecie. Kazu staje się więc bezdomnym zarówno sensu stricto jak i sensu largo.
Stacja Tokio Ueno to oszczędna w słowach, bardzo powolna i zawoalowana pod powierzchnią błahych scenek przejmująca i smutna opowieść o życiu, które nigdy się nie narodziło. Jej sens jest głęboko ukryty pod taflą nieco mułowatej wody, trzeba więc zanurzyć się w niej, spoić z ciemnością i samemu, bez asekuracji, zatopić w pełni, by wyłowić coś, co kryje się pod tym całym bezkształtem, coś co stanie się dla nas wartościowym skarbem.
To książka, którą trzeba obdarzyć pieczołowitością, oddać się jej w części, by ona oddała coś w zamian. Nie jest to pozycja dla beznamiętnych pożeraczy tytułów, czytających sucho od deski do deski, gdyż jej ukryty promyk światła pozostanie nieuchwytny.
Będąc w swoim azylu, rozejrzyjcie się dookoła, wyciszcie i obserwujcie, co dla was oznacza ten kąt na ziemi i jak głęboko jesteście w nim zakorzenieni.
Czy to wystarczy?
Czy czegoś brakuje?
Gdzie bylibyście teraz, gdyby to jego zabrakło?
Recenzja pojawiła się pierwotnie na stronie Kultura na co dzień