
Z wypiekami na twarzy czekam na nowości spod pióra najpoczytniejszego japońskiego pisarza – Haruki Murakamiego. Lubię zatapiać się w jego alegoryczny, często nieoczywisty świat uczuć, poezji, muzyki poważnej, jazzu i ciepło-chłodnych relacji międzyludzkich. Wyczekiwanie na jego prozę kojarzy mi się z radosnym poruszeniem w noc sylwestrową, odliczając sekundy do północy. Tym razem jednak fajerwerki nie wystrzeliły.
Po pierwsze zacznę od tego, że nowa książka Murakamiego nie jest powieścią, a zbiorem opowiadań, w dodatku krótkich, bo cała książeczka liczy niewiele ponad dwieście stron, z dużymi marginesami i dość sporą czcionką, więc wprawny czytacz-pożeracz zakończy konsumpcję w jeden dzień. Nie jest to zarzut, tylko zwykły fakt – materiału jest po prostu niewiele.
Po nieziemskiej Śmierci Komandora miałem dość wygórowane oczekiwania, przyznaję. Liczyłem na eteryczne sceny pełne błyskotliwych dialogów i wyszukanych pejzaży zderzających się obrazów rzeczywistości z nieuchwytną tęsknotą. Dostałem zaś krótkie (zbyt krótkie) i mało angażujące opowiastki, w których duch Murakamiego krąży gdzieś wysoko ponad nami, nadal obecny, ale jednak za bardzo oddalony i nieprzejrzysty. Znalazłem tu elementy znamienne dla pisarza, o których piszę we wstępie, ale są tylko przystawką wzbudzającą apetyt przed daniem głównym, które nigdy się nie pojawia.
Patrząc z innej perspektywy, opowiadania były na tyle angażujące, by zatrzymać mnie nad niektórymi opisami dłużej i zastanowić się nad ich sensem, czy prawdę mówiąc, nad ich prawdopodobieństwem, z racji tego, iż niektóre historie zawierają wątki autobiograficzne Murakamiego, co uchyliło nieco rąbka tajemniczego świata twórcy. Niemniej jednak jest to zbiór pełen sprzeczności, wypełniony fantastycznymi scenami, jak z małpą mówiącą ludzkim językiem i k r a d n ą c ą imiona kobiet, ale i niewybrednych opisów baseballu mogących znużyć rodzimego czytelnika niezbyt dobrze zaznajomionego z tym sportem.
Mam wrażenie, że Murakami, który moim zdaniem czuje się lepiej w pisaniu powieści niż opowiadań, doskonale zdawał sobie sprawę (może nawet tylko podświadomie) z niedoskonałości swojego tworu, bawiąc się czytelnikiem, niekoniecznie jego kosztem. Wskazówka znajduje się w poniższym urywku:
„(…) była to nowa książka pisarza, którego stosunkowo lubiłem, ale niestety tym razem fabuła nie bardzo mnie wciągnęła. Poza tym w trakcie czytania przestałem rozumieć powiązania między bohaterami. Mimo to brnąłem dalej, częściowo powodowany obowiązkiem, a częściowo nawykiem. Od dawna już tak jest, że nie lubię rezygnować z książki, zanim dojdę do końca. Myślałem, że może na ostatnich stronach wydarzy się nieoczekiwanie coś interesującego, chociaż w rzeczywistości prawdopodobieństwo, że tak się stanie, było niewielkie.”
Monolog pochodzi z ostatniego opowiadania i poczułem jakby pisarz zajrzał w moją duszę i moją osobą zbadał to, co zrodziło się spod jego rąk. Choćby była to najbardziej gorzka prawda, tych kilka zdań bardziej odpowiadało na moje pytanie co wyniosłem z przygody z tym zbiorem, niż jakikolwiek inny fragment. I choć Haruki zawsze będzie miał specjalne miejsce w mojej biblioteczce, Pierwsza osoba liczby pojedynczej daleka jest, w moich oczach, od statusu magnum opus.
Recenzja pojawiła się pierwotnie na stronie Kultura na co dzień
Jedna myśl w temacie “„Pierwsza osoba liczby pojedynczej” – sylwester bez fajerwerków”