
Łatwiej walczyć ze strachem, kiedy zna się jego twarz. Możemy go zidentyfikować, oswoić się z nim, przeciwdziałać, a w konsekwencji spojrzeć w oczy i wytrzymać jego wzrok, rozpuszczając go w samym sercu. Ale co robić w przypadku, kiedy strach nie ma twarzy? Kiedy nie można się z nim zmierzyć i składa się z niematerialnej esencji? Swoją nienazwaną obecnością burzy porządek wszechrzeczy i przeraża tym, co od zarania dziejów budzi nas koszmarami pośród mroku nocy – obawą przed niewiadomym.
Taki właśnie jest Święty Wrocław, opłakany niekończącym się deszczem skrywającym miasto w półmroku. Osiedle, w którym wszyscy wariują, a być może doznali niepojętego oświecenia. Każdy może do niego wejść, ale jeszcze nie widziano, by ktoś wrócił. Czarna substancja spowija całe budynki, żyje własnym życiem pulsując krwią i czymś bardziej ukrytym pod powierzchnią, sprawiającym, że chce się tego więcej, chce się żyć Świętym Wrocławiem i zespolić z jego jestestwem. Czarne Miasteczko, jakie rozbiło się pod osiedlem, żyje nadzieją zjednania się z tą świętością. Opętani zeloci wyczekują dnia apokalipsy, a coraz więcej ludzi znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Czarna zaraza rozszerza się coraz śmielej i nocami słychać krzyk dochodzący z czerni pustostanu. Czy to już koniec, czy może początek czegoś nowego?
Powieść Łukasza Orbitowskiego należy do czegoś, co nazwałbym grozą nieoczywistą, choć znajdą się tu elementy właściwe dla fantastyki, kryminału czy nawet literatury obyczajowej. Nie ma tu jednego wątku; historię otwiera fantastyczny opis spirali szaleństwa mieszkańców osiedla Polanka, którzy w ścianach swojego bloku, pod warstwami tapet i tynku, odkrywają tajemniczą ciemną materię, wydającą się wnętrznościami budynku. Ludzie płomiennie zdzierają połacie ścian, wyrzucają zbędne (czyli wszystkie) szpargały, zatracają się w destrukcji własnego domostwa, by coraz bardziej odkrywać jątrzącą się czerń. Opętani nie zdają się widzieć niczego poza tym, każdy kto do nich dołącza, kto choć na chwilę dostrzeże absencję światła, nie wróci już do świata nic nie znaczących spraw.
Choć przeplata się tu kilka problematów i szereg postaci pobocznych, a wszystko toczy się wokół Świętego Wrocławia, na pierwszy plan wyłania się, gdzieś w połowie powieści, relacja Małgorzaty z jej chłopakiem – niezbyt ambitnym Michałem – i jej ojcem, Tomaszem – zdziwaczałym dentystą, flirtującym zbyt często z alkoholem, ale kochającym córkę i niecierpiącym, z oczywistą wzajemnością, Michała. Kiedy dziewczyna znika, dwójka rywali postara się (z różnym skutkiem) odrzucić animozje względem siebie, by odszukać jedną łączącą ich wartość – miłość do Gośki.
Orbitowski ciekawie kreśli wątek ludzkich zachowań w obliczu enigmatycznych zdarzeń, ukazując rozjuszone miasteczko. Prowadzi dość nieoczywistych lecz utkanych z krwi i kości bohaterów przez tułaczkę sennego koszmaru przeplatającego się z rzeczywistością, jakby świadomość nie mogła zdecydować się co jest snem a co jawą. Jest dziwnie, momentami krwawo i odrobinę obleśnie, trochę strasznie, a trochę przejmująco. Taka mieszanka najciekawszych przypraw, choć żaden smak nie jest na tyle wyrazisty, by zaakcentować całą zaserwowaną potrawę. Dla niektórych taka strawa może okazać się zbyt mdła, dla mnie była wystarczająco jadalna, by cieszyć się każdym kolejnym kęskiem. Tylko to zakończenie – metaforyczne, zbyt fantastyczne i nadmiernie otwarte. Szanuję taki zabieg, zazwyczaj tajemnica musi pozostać nienazwana i niewysłowiona do samego końca, by wpisać się na trwałe w rejestr czytelnika. Mimo to, mam wrażenie, że autor zawoalował ją pod taką warstwą efemeryczności, że jej idea ulotniła się, zanim na dobre zagościła w świadomości, przez co jej długotrwałość szybko ulotni się z mojej pamięci.