
Vipassana oznacza klarowne widzenie. Klarowne, to znaczy wyzbyte z własnych subiektywnych określeń, nieskażonych emocjami umysłu. To droga przez teraźniejszość, która jak ostry nóż odcina warstwę przyszłości i przeszłości, skupiając się tylko na jednym, najważniejszym punkcie wszechświata – tu i teraz. Jednak zatraceni w ideologii skażonej dogmatami religii i konsumpcjonizmu, najczęściej zapominamy o tej pryncypialnej cnocie.
Joseph Goldstein przedstawił trzydziestodniowy program, a właściwie zapiski, ze swojego wykluczenia, w którym dzień w dzień poddawał się rygorystycznym zabiegom medytacyjnym, odseparowując ciało i ducha od materii ziemskiego żywota. Zgłębiał tajniki buddystycznej vipassany, by podzielić się nią z milionami osób na całym świecie, dodając swoją perspektywę do szerokiego spektrum w coraz bardziej rozpowszechnianym nurcie uważności (lub jak kto woli mindfulness). Jednak autor oddaje się zbyt schematycznemu rygorowi, zamykając esencję światłości w dość ciasnym pudełku, gdzie jego ilość oślepia i przysłania to, co najistotniejsze w medytacji i uważności – bycie.
Oczywiście nie mogę zarzucić Goldsteinowi, że robi coś wbrew naukom zen tudzież buddyzmu, ale jego lekcje przypominają bardziej te szkolne: to ci wolno, a tego już nie. To masz robić w taki sposób, a tamto już nie. Uważność powinna być prosta w swojej istocie, możliwa do wchłonięcia w każdym momencie, bez obciążenia i nadmiernego wysiłku. Czytając Doświadczenie wglądu, czułem jednak ograniczającą duszność zamiast głębokiego oddechu wolności i świadomości. Ktoś może powiedzieć, że bez rygoru nie można osiągnąć celu. Ja mu odpowiem, że liczy się konsekwencja w swoim postanowieniu i dążenie krok po kroku. Rygor, jako ograniczenie nakazami i zakazami, nie pozwala rozwinąć skrzydeł. A konsekwentne codzienne wyrabianie nawyku już tak.
W swej istocie nauka Goldsteina nie jest pozbawiona jakiejkolwiek wartości czy światłości. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, wyciśnie esencję namaszczającą duszę. Książka stanowi ciekawe uzupełnienie już nabytej wiedzy na temat buddyzmu czy medytacji, nie poleciłbym jednak jej osobom, które chciałyby zacząć przygodę z oświeceniem. Dla szukających równowagi sugerowałbym zacząć od bardziej przystępnego Pokochaj siebie Wayne’a Dyera, a później nieco bardziej zaawansowaną Potęgę teraźniejszości Eckharta Tolle’a. Dla łaknących szerszego pojmowania buddyzmu świetnie sprawdzą się traktaty Alana Wattsa i D. T. Suzukiego albo znane bardziej polskiemu czytelnikowi prace Dalajlamy.
Recenzja pojawiła się pierwotnie na stronie Kultura na co dzień