„Lęk” – „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”

Lęk Tomasz Sablik Vesper

O gustach się nie dyskutuje. Nie porusza się tego tematu, by nie odstawać od norm i nie tłumaczyć się ze swoich preferencji. A jednak ta recenzja nie obejdzie się bez wchodzenia w debatę o gustach. Bo oto w moje ręce wpadła książka, która obiektywnie nie jest zła, ale nie uderza w moje tony i pozostawiła dość nieoczekiwane spustoszenie w umyśle, gdzie konflikt między pragnieniem pokochania historii a logicznym jej postrzeganiem doprowadził do zaciętego boju.

Autor krwistej Windy (uznanej w Kolankowie za horror roku 2020) Tomasz Sablik – stworzył nastrojowy obraz postapokaliptycznego świata, gdzie ludzie zmagają się z największą zmorą wszech czasów – samotnością. I choć obraz popandemicznej panoramy jest tu dość wyrazisty, to ten motyw nie gra tu pierwszych, ani nawet drugich skrzypiec, a (tak jak autor wspomina w posłowiu) w zasadzie akcja mogłaby po prawdzie odgrywać się w każdym innym odosobnionym i opuszczonym przez boga miejscu. I trochę jak w psychodeliczno-abstrakcyjnej Melancholii Larsa von Triera, prawdziwy terror i kres świata nie polega tu na wyniszczeniu fizycznej warstwy wszechświata, a na destrukcji kondycji ludzkiej psychiki i rozczłonkowaniu jej na czynniki pierwsze ukazując jej kruchość i prymitywność. I w tej warstwie psychologicznej Sablik świetnie wczuwa się w rolę bystrego obserwatora i kronikarza człowieczych wysiłków o przetrwanie. Mój problem z Lękiem polega jednak na czymś innym, na głęboko osadzonym we mnie kompasie, który wskazuje na to, czy coś mi się podoba czy nie.

W Lęku głównie obcujemy z przemyśleniami Jakuba, z którym osobiście miałbym najwięcej do porozmawiania w cztery oczy. Jego (początkowo) niezachwiany fanatyzm i prowadzenie chrześcijańskiego dżihadu ze swoją żoną, Julią, jego jedyną ostoją w tym zdewastowanym świecie, dość energicznie mną wzburzyło, co jest oczywiście cechą dobrze nakreślonego bohatera, bo przecież zarówno pisarzom, jak i czytelnikom zależy, aby postacie wzbudzały jakiekolwiek emocje, nawet te najbardziej skrajne. A lepsze jakieś emocje, niż bezpłciowy marazm i znudzenie. I jakkolwiek Jakub nie wpisywałby się w ten pierwszy wzorzec, tak ciężko utożsamić mi się i iść krokiem „wojownika prawdy”, który wzniośle i zagorzale broni swoich przekonań, bulwersując się na najmniejszy sprzeciw wobec braku akceptacji dla niego i jego wiary, zrównując grzesznika do poziomu bluźniercy i innowiercy. Jego tło psychologiczne i tzw. „droga bohatera” prowadzi do dość hiobowej transformacji, więc mapa myśli Jakuba nie jest bezzasadna, a jest właściwie całkiem potrzebna dla rozwoju fabuły. To tylko moja osobista animozja, mój gust, z którym się dzisiaj z Wami dzielę.

Dialogi pełne są niedopowiedzeń i przygniatającego ciężaru lęku, pomimo fizycznej przestrzeni i „wolności” otaczającej chatę Jakuba i Julii. To najlepszy atut prozy Sablika, który niezależnie od sceny, nigdy nie zawodzi. I gdyby cała opowieść krążyła wokół tych dwóch silnych osobowości, może byłbym bardziej ukontentowany. Jednak „sielankę” małżeństwa przerywa pojawiająca się znikąd Żywia, wprowadzająca zamęt w domostwie, weryfikując prawdziwą filozofię życia partnerów. Jakub już nagle nie okazuje się takim cnotliwym dewotą, a Julia nie jest tak inteligentna i niewrażliwa, jakby się to z początku mogło wydawać. Tajemnicza dziewczyna wprowadza chaos i zwiastuje nastanie kolejnych wieków ciemnych w małżeństwie. Jednak jej dająca się przejrzeć na pierwszy rzut oka maskarada i manipulacja zadźwięczała mi dość głośnym dysonansem. Od początku byłem pewien, że dziewczyna ma zasiać ziarno lęku (czego przecież sam autor i wydawca wcale nie ukrywali, więc to nie tak, że odkryłem Amerykę), ale przez to jej obecność i akcje nabrały mniejszego impetu. Być może zbyt wiele razy przerabiałem ten motyw, spodziewałem się zostać zaskoczony czymś oryginalnym, nie z tej ziemi i po prostu poległem na własnych oczekiwaniach.

Dynamika bohaterów rozkłada się na różne akcenty, bo przecież mamy jeszcze pomniejsze role Daniela i Marty, oraz siostry Żywii – Amadei, którzy stanowią kontrast dla tej pierwszej trójki i niejako przeciwwagę dla bibilijnego zła, o tonach nasyconych ledwo wykrywalną nadzieją i nikłą szansą na pozostanie przy ludzkich odruchach. Można by rzec, że mamy do czynienia z klasyczną walką dobra ze złem, czernią i bielą, aniołami i demonami, ale nic bardziej mylnego. Dwa światy sześciu (prawdopodobnie) ostatnich żyjących na Ziemi ludzi to bardzo złożona relacja wielu odcieni życia i śmierci, wiary i beznadziei. Nie da się jednoznacznie oddać całości tego efemerydalnego konfliktu, sklecić go z kilku wyrazów i oddać do analizy. To trochę jak z zenistycznymi koanami („Jaki jest dźwięk jednej klaszczącej dłoni?”), których nie można brać na czystą logikę, a trzeba zrozumieć duchem i sercem. I ja chyba do końca Lęku nie pojąłem.

Warsztat Sablika skonstruowany jest na wysokim poziomie, budowanie świata nie ustępuje dożo bardziej doświadczonym pisarzom, widzę tu świetlaną przyszłość obfitującą w wielobarwne dzieła wysokich lotów. I gdzieś w głębi duszy cieszy mnie, że autor nie postawił na łatwiznę, nie powtórzył schematu Windy, że dał się porwać nurtowi nowej idei i idzie za głosem swojej wewnętrznej muzy. Każdy staje się mistrzem własnego rzemiosła, czy to jeśli chodzi o doskonalenie się w jednym gatunku, czy wzbogacanie horyzontów na szeroką skalę. A jeden Kolanko jesieni nie czyni i to, że nie do końca zrozumiałem przesłania, że umknął mi gdzieś sens zakończenia, to nic nie znaczy, bo Lęk wszędzie zdobywa dość oszałamiające noty i opinie. A właśnie, to zakończenie jeszcze. Widzę całą tę historię jako panoramę różnych łączących się elementów, począwszy od upadku człowieczeństwa, przez strach przed samotnością i wykluczeniem, aż po religijne alegorie słowiańsko-chrześcijańskich mitologii. Tylko cóż mi z tego, jeśli cała istota wymyka mi się spod jarzma percepcji? Czuję jakby miał na rękach elementy różnokształtnych, estetycznie smacznych kawałków układanki snu, które nie do końca do siebie pasują i układają się w kuriozalną konstrukcję, która w niczym nie przypomina znanego mi formatu i wprawia w totalną konsternację. Czy tak miało być?

Nadal nie uważam czasu spędzonego z Lękiem za straconego, choćby za sprawą aspektów wymienionych powyżej, czyli jeszcze raz: świetnych dialogów, mocnego rzemiosła literackiego i nieprzeciętnego klimatu, ale pozostałe składowe nie potrafią przeciągnąć wskazówkę kompasu na tyle, bym z czystym sumieniem rzekł, że podobała mi się w szczególny sposób ta przygoda. Gust to rzecz dziwna i kapryśna, nie mamy na niego generalnie wpływu, możemy tylko kontrolować to, w jaki sposób go wyrazimy. I nie zamierzam go ukrywać, bojąc się sprzeciwić ogólnemu biegowi głównonurtowej rzeki. Po to tu między innymi jesteśmy, by wyrażać siebie przez pryzmat różnych form i wielostronnych spostrzeżeń. Tomek w posłowiu napisał „Część z Was wie, że nie lubię tłumaczyć swoich książek, więc jeśli one same nie są dla Was czytelne i nie skłaniają do pewnych wniosków, to jako pisarz dałem ciała.” Nie uważam jednak, żeby pisarz był odpowiedzialny za emocje i inteligencję czytelników. Każdy jest panem swojego brzemienia, nie ma sensu żyć cudzą myślą.

Dzisiaj nie jestem jeszcze w stanie odpowiedzieć na pytanie czy wrócę do Lęku, by zaktualizować swoje przemyślenia i przemielić je przez młynek nowych doświadczeń. Wiele razy już się myliłem, niewiele razy nie musiałem zmieniać zdania i poglądów, więc za parę lat książka może okazać się dla mnie nowym objawieniem, czego życzę sobie i Wam. A patrząc na bliższą przyszłość, po prostu czekam z niecierpliwością na nowe pomysły Tomasza Sablika i kolejną burzę emocji.

Jedna myśl w temacie “„Lęk” – „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s