
Czym jest koniec, jeśli właściwie nie początkiem? Każdy kres zawiera w sobie ziarno nowego życia, nowej emocji, nowego doświadczenia. Dlaczego więc z taką niemocą przychodzi nam obserwować wypalający się koniec? Czy to przez jego mistyczność i obawę przed nieznanym? Przez destrukcję strefy komfortu, którą opatuliliśmy się jak ciepłym płaszczem chroniącym przed światem zewnętrznym? Przecież koniec zawsze kiedyś nadejdzie, w tej czy innej formie, dlaczego więc nie zaakceptować go już, w tym momencie? Czy jest sens w szukaniu końca, czy warto stawiać mu opór? Czy troszkę zagubiliście się w tym wstępie? Cóż, witamy w świecie prozy Bartłomieja Grubicha i zapraszamy na koniec świata! Zasiądźcie wygodnie w pierwszym rzędzie i oglądajcie spektakl deterioracji marzeń i nadziei.
Jakże dziwnym doświadczeniem było zanurzyć się w świat Mikołaja, Katarzyny i Artura sunących po zatopionej w jałowym deszczu Bydgoszczy. Brzydkiej, zasmuconej, będącej w centrum niewysłowionej beznadziei. I przy okazji stanowiącej leże Szatana, kroczącego za śladami naszych bohaterów. Bohaterów, których łączy wszystko, a w zasadzie nic. Mających jeden cel, odnaleźć zaginioną Anię, o której pamięć ulatnia się szybciej niż parujący deszcz w upalnym słońcu. Zmierzają gdzieś, do samego końca, by na końcu… no właśnie, cóż z tego końca wynika?
Podjąć się próby interpretacji Końca, to tak jakby zrozumieć sens zagadkowej Zagubionej autostrady Davida Lyncha. Nie mogę być pewien, nie siedzę w głowie autora, ale wydaje mi się, że o to w Końcu chodziło, by nie było jednoznacznej odpowiedzi na to, czym ta opowieść w zasadzie jest. Mogę tylko zestawić ją ze swoimi emocjami i spostrzeżeniami. A czułem się jak cichy obserwator na gorzkim przedstawieniu banitów zagubionych w świecie naznaczonym pustką, samotnością i potrzebą kochania. Rzuceni w środek surrealistycznych wydarzeń na tle onirycznego miasta zjeżdżającego po spirali horroru. Tułaczą się po najobrzydliwszym śnie, chwytającym za gardło i trzymającym w uścisku realistycznej iluzji, gdzie oddech wybudzenia i oświecenie przychodzące z otwarciem oczu, mówiące „to tylko sen”, otaczają kojącą ulgą i niepewnością mieszającą się z obrzydzeniem minionego złudzenia. Tylko w Końcu przebudzenie nigdy nie następuję, bohaterowie zostają zawieszeni na wieczność w momencie między koszmarem a wybudzeniem. Nigdy nie dojdą swoich racji, nie przyjrzą się puencie życia. Rozczarowani końcem będą trwać w nicości, zostając na łasce czytelnika, który być może sam namaluje obraz po-końcu na pustym płótnie.
I to już tyle, to koniec.