„Strategia antylop” – polityka kruchego pojednania i przebaczenia

Strategia Antylop Jean Hatzfel Rwanda Wydawnictwo Czarne

Wiek dwudziesty stał się synonimem ludobójstwa. Holokaust, Hołodomor, Pola Śmierci, Rwanda. Choć dzisiaj skupimy się na Rwandzie, reszta wymienionych to tylko najbardziej znane, najtragiczniejsze w liczbach rzezi. Ale jak głosi mądre porzekadło: jedna śmierć to tragedia, milion to już statystyka. Jak więc objąć rozumem ogrom takiej śmierci, jak zmierzyć się z cierpieniem przekraczającym wyobraźnię? Liczby nic nam nie mówią, powyżej pewnej wartości stają się tylko abstrakcją, mało znaczącym symbolem. W takich chwilach warto zwrócić się do jednostek. Ocaleńców, świadków i… samych oprawców. Tako czyni Jean Hatzfeld, wkraczając w inny wymiar świadomości, gdzie życie po-ludobójstwie wydaje się groteską istnienia, pomieszaną z gorzką wizją lepszego jutra.

Strategia antylop stanowi zwieńczenie tak zwanej Rwandyjskiej trylogii, niestety ze względu na niedostępność dwóch pierwszych części nie byłem w stanie się z nimi zapoznać, dlatego moje spektrum może okazać się nieco zawężone, choć sama historia Rwandyjskiej rzezi nie jest mi całkowicie obca. Między innymi serdecznie polecam reportaż naszego rodaka, Wojciecha Tochmana, Dzisiaj narysujemy śmierć.

Rok 1994, kwiecień. Samolot prezydenta Habyarimany zostaje zestrzelony przez nieznanych sprawców. Atak wykorzystuje się jako okazję do przypisania go plemieniu Tutsi, jednego z dwóch największych zamieszkujących Rwandę. Bezceremonialna segregacja zapoczątkowana przez kolonizatorów belgijskich na początku ubiegłego wieku roznieca rasowe animozje względem obu kast, przypisując Hutu rolę jednocześnie podwładnych i siły gospodarczej kraju. Przez następne dekady podział pogłębia się, a apogeum osiąga właśnie w dniu zamachu na prezydenta, pochodzącego od Hutu. Wybucha masowa, zorganizowana akcja totalnej dehumanizacji Tutsich. Taka rwandyjska „kwestia Tutsich” doprowadza do krwawej rzezi i rasowej czystki w sześciomilionowym państwie. Polowanie na „karaluchy”, bo takim mianem Hutu raczyli nazwać swoich braci i siostry, stało się ponurą codziennością. Dosłowną, bez krzty przesady. Sąsiedzi od poniedziałku do niedzieli donosili na sąsiadów, wymieszane kastowo rodziny mordowały swoich pokrewieńców, biblijny Kain obudził się w Hutu, by zabić swojego Abla. Powodowani zazdrością, osobistą słusznością sprawy i rozgoryczeniem historycznej niesprawiedliwości rzucali się z maczetami na bliźnich, by ścinać ich jak chwasty zatruwające glebę. Ze śpiewem na ustach. Bez skrupułów i żalu. Wyzbyci winy i upojeni ekstazą prawych czynów. Głowa byłego znajomego to tylko siedziba robactwa, którą należy odciąć. Jego dziecko to zalążek zarazy, którą trzeba zdeptać. Jego żona to kawałek mięsa, który wolno sponiewierać i gwałcić do woli, a dopiero potem się pozbyć. Sto bestialskich takich dni, w których szacuje się, że zostało ściętych między osiemset tysięcy a milionem osób.

Jean Hatzfeld wraca po latach do Rwandy, by porozmawiać zarówno z ofiarami jak i mordercami, ukazując jedno z najciekawszych i jednocześnie najbardziej absurdalnych miejsc na Ziemi. Nie znajdziemy tu epopei o zwycięstwie dobra nad złem, ani też ognistej zemsty karmionej przeszłymi lękami. Bo widzicie, w Rwandzie prześladowcy żyją o b o k swoich ofiar. Byli katowie nie są poza nawiasem, wciąż są częścią społeczeństwa. Dlaczego? Ponieważ władze kraju doprowadziły do czegoś, co wydawałoby się niemożliwe. Powodowani niepokojem o gospodarkę włodarze stwierdzili, że wepchanie kilkudziesięciu tysięcy Hutu do więziania, ludzi którzy de facto stanowili fundament gospodarczy kraju, odbije się na przyszłości ludu. A zagrożone państwo, w sąsiedztwie trawionym wojnami i bandyterką, nie posłuży nikomu. Więc czy nie lepiej wieść jakieś życie, niż zostać zmiecionym z powierzchni planety? I tak oto powstała p o l i t y k a przebaczenia i jedności! Przeczytajcie to jeszcze raz i poczujcie implikacje jego znaczenia. Polityka narzuciła „pojednanie i wybaczenie”. Oczywiście sankcjonowane wysokimi karami, jeśli odpowiednio nie zastosowane. I cóż, to… działa. Nie wiem na jak długo, ale faktycznie działa. Większość morderców wyszła na wolność i wróciła do pracy na roli. Obie strony zostały uprzednio przygotowane i poinstruowane jak mają się względem siebie zachowywać. Hutu musieli stać się powściągliwi, nie wspominać o morderstwach, unikać wzroku ofiar, kierować się cierpliwością i najlepiej milczeniem. Z kolei Tutsi nie mogli oddać się w ręce boga zemsty, nie mogli pozwolić sobie na jakikolwiek konflikt z byłymi więźniami. Jedynie na spotkaniach gacacy, tradycyjnej rwandyjskiej formy rozwiązywania sporów, mogli starać się o parodię sprawiedliwości. I żyją tak, w stanie zawieszenia broni, kierowani strachem przed zemstą, przed konsekwencjami ze strony państwa. Uśmiechają się do siebie, mówią nawet „dzień dobry”, ale pod warstwą politycznych dyrektyw skrywają prawdziwe emocje.

Stali rozmówcy Hatzfelda stają się niejako spowiednikami, niekiedy nawet przyjaciółmi, zdradzając sekrety swoich myśli. Dziennikarz stara się nie oceniać, pozwala sobie na jakiś komentarz, ale zazwyczaj pomiędzy monologami, próbując nie zabarwiać wypowiedzi swoimi poglądami. Zadaje trudne pytania i otrzymuje druzgocące odpowiedzi. Losy ukrywających się niczym szczury ludzi potrafią zaboleć na poziomie duchowym. Opisy drastycznej śmierci, strasznej i kompletnie niepojętej, są bardzo naturalistyczne, przekazywane z pieczołowitą dbałością o szczegóły. Ubabrani we własnych ekskrementach, wygłodniali, zaszczuci, zapomnieni przez ich boga, nie wiedząc kiedy maczeta wyznaczy koniec. Proces odczłowieczania Tutsich porusza i boli tym bardziej, iż jest to rana świeża, jeszcze niezagojona i co rusz posypywana solą.

Historie Hutu stanowią dość wyraźny kontrast tragedii Tutsich. Zagłębiając się w ich opowieściach, można odnieść wrażenie, że to oni są protagonistami, a większość dokonała transcendentalnej zmiany duchowości. Zrodzeni na nowo, z drugą szansą na życie, czują się niemal częścią męczenniczej drogi do oświecenia. Zostawiają niechlubną przeszłość za sobą, czują pojednanie z bogiem i chęć oddychania pełną piersią nowego jutra. Żałują grzechów, ale postanawiają poprawę. Ich świadectwa… przerażają i zdumiewają jednocześnie. Zdumiewają lekkością opowieści, niemal pozytywnym przesłaniem o zbawieniu. Przerażają zaś oderwaniem od rzeczywistości, sprowadzaniem ludobójstwa do niegroźnego przestępstwa, minionej (dla nich) przeszłości, która została p r z e b a c z o n a.

Nie znałem Rwandy od tej strony. Ta dystopia polityki pojednania ma w sobie niemal coś z bajki, jakby wszyscy żyli zgodnie zaczarowani urokiem, tańcząc na tafli kruchego lodu. Dla Europejczyków wychowanych na procesach norymberskich chociażby, to sytuacja nie do pomyślenia, a przynajmniej dająca do myślenia bardzo, bardzo dużo (przynajmniej dla pragnących takiej analizy, nie bojących się stanąć w szranki z własnymi uwarunkowaniami kulturowymi). Jakie konsekwencje wyłonią się po latach ujarzmiania chęci zemsty i pielęgnowania poczucia niesprawiedliwości? Czy przeszłość można tak łatwo zepchnąć w odmęty podświadomości i nie pozwolić, by wypłynęła na wierzch ze wzmożoną siłą? Czy koegzystencja Tutsich i Hutu jest nadal możliwa? Tego, być może, dowiemy się przyglądając się najbliższym dekadom Rwandy.

Każdy kraj może mieć swoją Rwandę. Niech nikt nie myśli, że to nie może się wydarzyć ponownie. Rwanda nie wydarzyła się tak dawno temu. A proces odczłowieczania nadal nie ma końca. Trwa codziennie, w NASZYM kraju. Czy nie warto przynajmniej się nad tym zastanowić? Rzucić światłem świadomości na ten rosnący cień pogardy i dehumanizacji?

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s