
NeoSybirsk zasypany śniegiem, gangi panoszą się na ulicach, zrozpaczony motłoch żebrze choćby o naparstek syntadrenalinowego eliksiru. Aleksander Khudovec przekręca gwałtownie manetkę, porszeń rusza z piskiem opon, pojemniczek z syntą świszczy pustką, ale adrenalina (ta całkiem naturalna) wspina się na wyżyny ekstazy i następuje eksplozja po eksplozji. Gruba, tłusta pompa akcji, aż dech zapiera. Tak zapiera i przydusza, aż płuca się kurczą, ciężko oddech złapać, a przed oczami cały świat wiruje. I zwieńczenie Sybirpunkowej trylogii pada ofiarą własnej prędkości wykolejając się z obiecującej trasy zapoczątkowanej w pierwszym tomie.
Zaczyna się dobrze i znajomo – kanonada emocji, swojski cynizm Khudovca i sensacja pełną gębą wciskają w fotel czytelniczy. Chudy musi jeszcze bardziej balansować na krawędzi bezprawia i moralności, mierząc się dosłownie z całym miastem. Ucieka do kanałów odkrywając podziemny świat bezdomnych, urządza sobie ostrą rozpierduchę z ludźmi Zarnickiego, ostrzy zęby na Akułowa, operuje zakulisowo syntowym podziemiem, której zapotrzebowanie rozgorączkowuje i rozstraja lokalną społeczność, o czym przekonuje się na własnej syntoskórze, kiedy w najgorętszych momentach odczuwa jej braki i pojawiają się pierwsze oznaki odstawienia. Natomiast zmęczenie materiałem staje się dość wyraźne zbliżając się do pierwszej połowy tomu. Wątki szaleją i skaczą jak na wykresie EKG, co do tej pory nie przeszkadzało, bo ładnie się zazębiały w poprzednich częściach, jednak w wielkim finale zbyt dużo dzieje się w sensie klasycznej awantury zbrojnej. Chudy ciągle gdzieś biega, dyszy, strzela się z bandziorami. Nie wiedzieć czemu Olga zostaje bardzo brzydko potraktowana i zatopiona w stereotypowej roli damy w opałach, którą oczywiście trzeba ratować niczym szlachetny rycerz na białym porszeniu. Brakuje ciętego Daniłowa (który pojawia się, a jakże, ale cokolwiek w formie zapychacza fabularnego) i jego butnego rwetesu. Wątek uzależnienia Chudego nigdy w pełni się nie rozwija, a finalnie Gołkowski jakby w ogóle o nim zapomina. Nawet biednemu Kusto i wiernym ciućmokom spod projektów obcięto czas antenowy (papierowy?). Motyw kanałów i bezdomnej tułaczki też został potraktowany po łebkach i służy tylko jako środek do celu, tak samo jak i końcowy zwrot fabularny mający zapewne szokować, ale maluje wielki znak zapytania na czole. Tylko Mykoła stosunkowo daje radę i trzyma poziom, ale i jego tu niewiele, bo przecież to Chudy jest protagonistą, nie ma co się dziwić. Zabrakło spoiwa łączącego trylogię w spójny całokształt.
Cyberpunka też jakby jeszcze mniej, ale nie jest to specjalnie mocny zarzut, bo hajtekowe gadżety zawsze były tylko mglistym tłem dla Sybirpunkowych dylematów. Bardziej boli mnie zbyt grube podkreślenie pukaniny rodem z hollywood, kosztem skupienia na warstwie fabularnej czy dialogach. Nie wspominam tu nawet o jakiejś głębi, czy ukrytym przesłaniu, bo Sybirpunk był z założenia lekką literaturą rozrywkową, ale nawet sam Saszka wydaje się być tym wszystkim zmęczony i trochę tą swoją mizernością męczy pośrednio czytelnika, który nie nadąża za turbulencjami neoradzieckiego miasta. A mówimy tu o dość grubej knidze, więc bieganiny i sypiących się łusek jest na prawdę chmara. I przez to wszystko nawet wcześniej tak bardzo nieuwydatnione zbiegi okoliczności i wygodne dla bohatera zdarzenia tu jakoś bardziej rażą i przeszkadzają.
Mimo rozczarowania nadal mam ochotę przeczytać w przyszłości (byle nie w 2077 roku) Sybirpunk Vol. 4, ale może w trochę bardziej stonowanej konwencji, a nawet jeśli przepełnionej bombastyczną demolką, to zbliżoną do wolumenu drugiego, gdzie proporcje akcji do cynizmu i humoru były wręcz idealne. Ale to tylko moje zachcianki, a Chudy… cóż, Chudy – jak zawsze – i tak zrobi, to co będzie mu się podobało. Ten typ tak ma.