
Praca w przemyśle gier cyfrowych to marzenie niejednego gracza. Zazwyczaj niespełnione. Niebywała konkurencja, znikoma ilość miejsc pracy, wymagane wysokie kwalifikacje. A z drugiej strony prestiż, satysfakcja i granie do oporu, oraz szansa na stworzenie kolejnej legendy na miarę Wiedźmina, Red Dead Redemption 2 czy The Last of Us. Ale czy tak wygląda rzeczywistość? Czy praca z grami faktycznie stanowi niebo na ziemi i spełnienie cyfrowych snów? Jak dowodzi najnowszy reportaż autora Krew, pot i piksele, ścieżka amerykańskiego dewelopera gier glitchami i bugami jest usłana.
Schreier stawia czarno na białym – praca w branży to mieszanka kołchoźniczego trybu życia z szybko ulatniającym się poczuciem mglistej i ascetycznej satysfakcji. Ba, często o tej satysfakcji można jedynie pomarzyć. Wielomiesięczne crunche (codzienne nadgodziny, praca w weekendy), średnie płace, brak kreatywności tępionej przez zarząd korporacyjny, częste „cięcia budżetowe” (czytaj jako zwolnienia), wypalenie zawodowe, depresja, zanik życia towarzyskiego. To kariera dla bardzo wytrwałych i niezrażonych porażkami umysłów.
Znany dziennikarz przeprowadza szereg wywiadów z ludźmi związanymi od lat z grami, malując dość nieciekawy obraz obecnego stanu ich profesji. Korporacyjni giganci nastawieni jedynie na maksymalizację zysków, antykonsumenckie taktyki w stylu mikrotransakcji i lootboxów, żerowanie na nostalgii, beznamiętne podchodzenie do jednostki pracownika. Nie ma tu miejsca na nomen omen miekką grę. Szereg postaci, mniej lub bardziej znanych polskim graczom, opowiadających historie swojego życia borykają się z brakiem stabilizacji (nie tylko zawodowej, ale też rodzinnej: nowa praca zazwyczaj równa się przenosinom nawet o kilka stanów dalej), zarządzaniem kryzysowym, potyczkami z wielkimi ego (vide Ken Levine), zaspokajaniem pragnień inwestorów. To świat napędzany przez pieniądz i chciwość, choć jest też tu miejsce na opowieści o zawartych przyjaźniach, rozwoju osobistym, wzruszających wspomnieniach minionych lat. Trudno jednak nie dojść do wniosku, iż większość przygód respondentów kończy się w sposób przykry i przyprawiający o chandrę.
Wciśnij reset pozbawiła mnie jakichkolwiek złudzeń na temat pompatyczności świata Super Mario i jego totumfackich, i wyleczyła z jej adoracji. Na poziomie konsumpcji nadal będę zdolny cieszyć się końcowym efektem, ale nieprędko przebranżowiłbym się na twórcę gier, a jeśli tak, to tylko i wyłącznie jako niezależny artysta, bez sznurków przywiązanych do korporacyjnych łap pokroju Electronic Arts czy Take-Two Interactive.
Mimo wszystko Jason Schreier zaświeca drobne światełko w tunelu i proponuje wizję nieco cieplejszej przyszłości, w której deweloperzy mogliby odetchnąć nieco od obecnych frustracji i cieszyć się pracą jaką wykonują, dla samej pasji. Nadzieja tkwi w firmach outsourcingowych, które wykonywałyby zadania (od assetów graficznych, przez projektowanie systemów gameplayowych, aż po tekstury) dla innych firm deweloperskich, nie będąc przykutym do jednego projektu. Co więcej pandemia zweryfikowała, iż praca zdalna wielkich zespołów również jest wydajna, co ulżyłoby nieco pracownikom nieustannie zmuszanym do przeprowadzek z powodu masowych zwolnień i upadków mniejszych lub większych studiów.
Reportaż Schreiera to wnikliwa praca dziennikarska i rozkruszenie kolejnego kawałka mitu zwanego amerykańskim snem. Niemniej jest to książka oscylująca przede wszystkim wokół amerykańskiego kapitalizmu i tak wypadałoby ją rozpatrywać. Dlatego ubolewam nad tym, iż autor nie pokusił się na nieco szersze spektrum oddając pełnię obrazu branży przybliżając wizję globalną, a choćby i polską (CD Projekt Red i Techland, pomimo wpadek, wyrobiły sobie tak silną markę, że nawet zagraniczny czytelnik czytałby z wypiekami na twarzy o zamieszaniach przy produkcji Cyberpunka 2077 oraz Dying Light 2). Wiele do życzenia pozostawia także sam język literatury, który w swojej istocie emanuje dziennikarską formalnością i brak jej literackiego zacięcia, które przyciągnęłoby na dłuższą sesję czytelniczą. W każdym razie tragedia wyłaniająca się spomiędzy kolejnych zdań jest na tyle sugestywna dla czytelnika obeznanego z branżą, by z satysfakcją zakończyć lekturę, jakkolwiek jej przekaz byłby gorzki do przełknięcia.