
Co jest ważniejsze? Przygoda czy cel? Buddysta Zen odpowie, że liczy się jedynie obecny moment, sportowiec odeprze, że najważniejszy jest punkt docelowy. A jak to wygląda w świecie piśmiennictwa? Zapewne problem jest identyczny, ale Tomasz Sablik zmusił mnie do zatopienia się w refleksjach na temat tego, co jest ważniejsze dla czytelnika – w tym przypadku dla mnie.
Przypadłość to pozycja wymykająca się typowemu zaszufladkowaniu, chociaż nie żeby miało to jakieś wielkie znaczenie w dobie przypinania łatek do czegokolwiek i nadawaniu imion wszystkiemu. Dla świętego spokoju mogę wprawdzie określić książkę jako psychologiczny miszmasz z elementami horroru. A skoro to mamy z głowy, możemy przejść do tego co na prawdę składa się na duszę literatury.
Cieszy mnie, że tym razem Tomasz Sablik wraca z odległych rubieży postapokalipsy i osadził swoich nowych bohaterów w nieco bardziej przyziemnej lokalizacji. A przeplatający się motyw magii filmów i nostalgii domowego kina od razu do mnie przemówił i przypomniał własne doświadczenia z wypożyczalnią kaset VHS i weekendowych poszukiwań nowych blockbusterów lub ponownym przewijaniu Obcego, Powrotu do przyszłości i oczywiście ukochanych Gwiezdnych Wojen. Ale jest coś niepokojącego w tej nostalgii, w tym dążeniu do odkrywania na nowo przeszłości, niebezpiecznego i czającego się pomiędzy klatkami wyświetlanych w umyśle obrazów. Katalizatorem tego nienazwanego czegoś jest relacja Hanny Hoppe z jej synem, Adasiem. Dawno nie czułem takiego niepokoju wczytując się w nasycone niedopowiedzeniami dialogi, próbując rozszyfrować scenę za sceną, ciążące na dnie żołądka niczym uciążliwy głaz. A już w szczególności podczas krótkich rozmów Oliwii (przyjaciółki Hanki) z Adamem – czysta psychoza.
I to mi się podoba w prozie Sablika – jego postacie, które niezależnie od swojej tendencji do stykania się z fantazyjnością, wydają się zakotwiczone w sferze prawdopodobieństwa i rzeczywistości. Widać to przede wszystkim w konstrukcji i szacunku do postaci pobocznych, których epizodyczność umyka czytelnikowi właśnie z racji przygotowania podwalin tła psychologicznego i fabularnego pod daną osobę. Kompetentny czytacz z reguły wie, kiedy pisarz losowo podstawia mięso armatnie dla celów posuwania do przodu fabuły, a u Sablika nie wiesz czy faktycznie masz do czynienia z takim przypadkiem, czy może do puli protagonistów zostaje z opóźnieniem dokooptowany nowy aktor. Nie muszę chyba zaznaczać, że te kreacje zapadają w pamięć, nawet taka komiczno-wulgarna pani Kasia, która raptem wypowiada kilka zdań. A szczególne miejsce w moim sercu zajęła Aleksandra „w dupie to mam”, która zasługuje na swoją własną książkę i konsekwencje jej ostatniej sceny aż przebierają z nogi na nogę by wylać się na papier!
Zauważam tez powoli dojrzewający styl Sablika, który z książki na książkę jest coraz bardziej namacalny: wspomniany szacunek do postaci, pełne niepewności dialogi, mantrowanie lub jeśli kto woli inkantowanie niepokojących sentencji (w tym przypadku „mam ochotę na coś brzydkiego i tłustego”), poruszanie brutalnych i ciężkostrawnych tematów nie dla lekkich serc. Jedna scena z Hanną zapadnie mi na długo w pamięci, zręcznie wybudowane napięcia z nią związane i konsekwencje dalszych działań to cecha prawdziwego mistrza pióra, ale ze względu na dość relewantne powiązanie z fabułą, w tym miejscu muszę zamilczeć i postawić kropkę.
Co jednak nie zagrało mi w tej mrocznej symfonii? Odwołując się do pierwszego akapitu zapewne zauważyliście, że ponownie chodzi mi o zakończenie, z którymi najczęściej mam najwięcej problemów w powieściach fabularyzowanych. Podobnie jak w Lęku, i tutaj rodzi się więcej pytań niż odpowiedzi i czuję wielki niedosyt z tym związany. Przewracając ostatnie strony miałem wrażenie, że po raz kolejny coś mi umknęło, jakaś fabularna zagwozdka sklejająca wszystkie fragmenty układanki w jedną konstelację, ale raz za razem wczytując się w finalne akapity, nie doszukałem się niczego takiego. Poczułem się trochę oszukany (tak, wiem że to tylko moja wina uwarunkowana przyswajaniem przez lata schematów typowych zakończeń z gracją Hitchcockowskiej puenty), ale gdy pierwsze rozczarowanie minęło, zacząłem późną nocą dreptać jak opętany po mieszkaniu, próbując znaleźć odpowiedź na pytanie co jest ważniejsze. Naturalnym, dla mnie rzecz jasna, jest chęć poznania dalszych losów bohaterów i niekiedy bardzo matematycznego, logicznego wręcz wyłożenia sensu fabularnego. Nie otrzymałem tego, ale wszak nie mogę powiedzieć, bym stracił czas poświęcony tej przygodzie. I to też nie jest tak, jak chociażby w przypadku serialowego zakończenia Gry o Tron, że zakończenie zepsuło i wręcz obrzydziło mi całą narrację. Fakt, niezrozumienie i niedosyt pozostały, ale wraz z nastaniem kolejnego dnia zacząłem zauważać, że coraz mocniej przysłaniają je pozostałe elementy, istotnie zapadające w podświadomość. Potwierdzeniem tego zawsze jest pisana przeze mnie recenzja, która pozwala poukładać porozstrzeliwane myśli, ochłodzić je i przekuć je w opinię zgodną z Kolankową misją. A więc teraz mogę nacieszyć się ze swojej odnalezionej odpowiedzi.
Winda nadal zajmuje u mnie pierwsze miejsce, ale jest jeszcze jeden bardzo ważny aspekt, który wynosi Przypadłość ponad inne tytuły. I to rzecz, która woła o szacunek. Szacunek za pisanie o swojej Prawdzie. Ludzie z góry zakładają, ze każdy autor pisze o swoich doświadczeniach, wplatając je w poczynania bohaterów i na swój sposób jest w tym jakaś prawidłowość, ale wnikanie w głąb siebie, wywracanie na drugą stronę własnych flaków i wyrzygiwanie ich na papier nie jest chlebem powszednim, ani umiejętnością startową każdego literata, to tak nie działa. Tego uczy się poprzez walkę z samym sobą i chęcią wsłuchiwania się w głuchy szum przeplatający kłamstwa, które wmawiamy sobie samym. O nas, o innych, o naszych życiach. To najwyższa umiejętność jaką może opanować pisarz, a jednocześnie taka, która nie przysposobi mu oklasków i pieniędzy za sprzedaż, bo Prawda jest niewymierna, niematerialna i nie gwarantuje podziwu. To tylko i aż przełamanie jarzma przeszłości i ponowne wzięcie tego soczystego oddechu wolności. A to już, moi drodzy, jest oznaką bycia szczerym twórcą. Na zakończenie życzę znalezienia własnych odpowiedzi, niezależenie od ich źródła, mierząc się ze swoją Przypadłością.
P.S. Wybacz, jeżeli dałeś/dałaś nabrać się na grafikę i rozpaliłem w Tobie nadzieję na Vesperowo-Sablikowy film kinowy, ale powiedzmy sobie szczerze – zazwyczaj i tak adaptacja jest gorsza od swojego pierwowzoru, więc potraktuj to jako zaoszczędzenie rozczarowania ;).