
Kiedyś miałem sen o lataniu. Siedziałem w pędzącej setki kilometrów na godzinę rurze sunącej przez troposferę do nieznanego celu. Wiedziałem, że zdążymy na czas i bezpiecznie dolecimy, nie czułem najcieńszego widma zagrożenia. Dlaczego więc wszyscy dookoła mnie zaczęli panikować, a dziób samolotu gwałtownie przechylił się ku dołowi? Chciałem krzyknąć do wszystkich, żeby się uspokoili, zapewnić że wszystko będzie w porządku, nic nam nie grozi. Każdy był jednak zajęty wyrażaniem własnych śmiercionośnych wizji, a ja uśmiechałem się pod nosem jak nafaszerowany głupim jasiem pacjent. W zasadzie wszystko było mi jedno, odpuściłem i cieszyłem się zawrotnym rollercoasterem. Opadaliśmy spiralą, dość płynnie, mozolnie wręcz, ześlizgując się z mało dynamicznej zjeżdżalni. Kiedy w końcu samolot się zatrzymał, wszyscy wciąż byli w całym kawałku. Nie zderzyliśmy się i przetrwaliśmy. Co więcej, otaczała nas woda i horyzont betonowego lasu. Wylądowaliśmy na rzece. Nikomu nic się nie stało. I tak sen zakończył się, absurdalnie i szybko tak jak się zaczął. Było to 15 stycznia 2009 roku, a kilka godzin po przebudzeniu przeczytałem w wiadomościach internetowych o awaryjnym lądowaniu Airbusa 320 na rzece Hudson. Jednak nie o zbiegach okoliczności czy sennych premonicjach ten tekst (niepotrzebne skreślić), a o podświadomym strachu przed lataniem.

W zasadzie dość często śnią mi się mniej lub bardziej absurdalne katastrofy lotnicze i ciężko znaleźć mi ich przyczynę w mojej podświadomości. Zaczęły się na długo przed moim pierwszym lotem i w pewien sposób wpłynęły na doświadczenie pierwszego wzbicia się ponad chmury. Nie było źle, nie wybuchłem płaczem, nie trzeba było mnie zamykać w kaftan bezpieczeństwa, choć mój organizm ewidentnie nie do końca radzi sobie ze sprzeciwianiem się grawitacji i mój błędnik dostaje… obłędu przy najmniejszych zmianach nachylenia samolotu czy różnicach wysokości. Not great, not terrible. Prawdziwy zjazd psychotyczny zaczyna się w momencie kiedy do słuchu dochodzą dziwne pomrukiwania i szczęki dochodzące z bebechów kilkutonowego monstrum pod moimi nogami, na którego bezwzględną łaskę jestem skazany. Te migawki czystej świadomości, że może stać się coś nieoczekiwanego i doprowadzić do kresu żywota, mrozi krew w moich żyłach. Żaden wywód na temat bezpieczeństwa współczesnej awiacji nie jest w stanie zatrzymać wtedy czarnomyślowego potoku wizji z nieskończonym budżetem na najgorszy scenariusz obfitujący w lepsze sceny akcji niż niejeden hollywoodzki blockbuster katastroficzny. To tylko momenty, upierdliwe scenki niczym niedające się przewinąć reklamy na YouTubie, ale potrafiące zaburzyć spokój zdrowej osoby i dać jej do myślenia nad stanem zdrowia własnego umysłu.
Podczas ostatniej podróży postanowiłem wziąć ze sobą książkę Patricka Smitha, doświadczonego pilota amerykańskich linii lotniczych, który niejedno przeżył i na niejedno pytanie odpowiedział. Aneta odradzała mi zabierania ze sobą lektury na takie tematy, by jeszcze nie podsycać i tak już pobudzonej wyobraźni, ale tu na ziemi wszystko wydaje się dużo prostsze, kiedy do głosu nie dochodzi jazgot silników odrzutowych. I cóż, nie pożałowałem swojej decyzji, właśnie w chwilach kiedy mój organizm zaczął wariować, skupienie się na Pilocie trzymało mnie przy zdrowych zmysłach. Co więcej, całkowicie ostudziło zapały mojego wewnętrznego piewcy apokalipsy, objaśniając (nierzadko w bardzo szczegółowy sposób) zasady działania samolotu, procedury startu i lądowania, przedstawiając cała dziedzinę jako coś kompletnie bezpiecznego, choć zatopionego w sosie własnego żargonu i dość skąpej wyrozumiałości dla pasażerów. To zdumiewające jak wielu z nas wydaje się, że o mały włos otarło się o śmierć, kiedy rzeczywistość jest o wiele, wiele bardziej nużąca i rutynowa, niż mogłoby się to zdawać. Silne turbulencje przyprawiające o zawał serca, „spadający samolot”, gasnące silniki, rzężenie dochodzące z podwozia, ponowne podchodzenie do lądowania – dla pilotów to tylko kolejny punkt na liście, problem do rozwiązania, a nie żadne potencjalne zdarzenie prowadzące do katastrofy. I nawet wspomniane wcześniej wodowanie na rzece Hudson, choć bardzo spektakularne, wywołujące podziw i szacunek, nie było żadnym cudem, czy bohaterskim czynem kapitana Sullenbergera. Było powinnością każdego pilota.
Smith rozprawia się z wieloma takimi mitami, poskramia histerycznych pasażerów i wyjaśnia naturę zdarzeń metalowych ptaków. Wini też media, bardzo słusznie, za rozdmuchiwanie każdej najmniejszej anomalii lotniczej, jakby była ona wyznacznikiem całego przemysłu i wpływała na każdy następny lot doprowadzając do spektakularnego clickbaitowego wypadku. To nieprawda. Latanie JEST bezpieczne. I potrafi być przyjemne, mając w sobie coś z niewysłowionej mistyczności, przypominając o naszej ludzkiej nieustępliwości i możliwości pokonywania wcześniej nieprzekraczalnych barier. To wielki przywilej dla każdego z nas, kawałek nieba bliżej ziemi. Pilot ci tego nie powie to książka pouczająca, ale też bardzo zabawna i na swój sposób kąśliwa, nie bojąca się postrzegać latania jako nie tylko zwykły sposób podróżowania, ale również rozrywkę. Widać to po piórze autora, przepełnionego autentyczną i dającą się łatwo zarazić pasją. Nie czarujmy się, nie każdego z nas stać na naukę pilotażu, ale i bez tego można stać się freakiem awiacyjnym. A przede wszystkim przestać patrzeć na samolot jako zło konieczne i dostrzec możliwość uczestnictwa w fascynującej przygodzie pod niebieskim sklepieniem i nomen omen oderwać się od ziemskich spraw.
