„Moja przyjaciółka opętana” – diabelska nostalgia lat osiemdziesiątych i niezniszczalna przyjaźń

Moja przyjaciółka opętana Grady Hendrix Vesper

Przewijanie do samego początku kasety VHS z Gwiezdnymi Wojnami, słuchanie Smithsów z taśm magnetofonowych na ekstrawaganckich walkmenach marki Sony, prowadzenie gorących pamiętniczków, wymienianie się „karteczkami”, wpatrywanie się godzinami w kolorowe teledyski na MTV (kiedy M w nazwie stanowiło jeszcze prawdziwą Muzykę) karbowanie i tapirowanie włosów, zakładanie skórzanych kurtek i przetartych dżinsów. Nostalgia, która porywa zarówno tych, którzy jeszcze raz chcą przeżyć młodość, jak i również dla pokoleń, które nie miały okazji przeżyć szalonych lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, ale stylistyka z poprzedniego millenium zawładnęła w niepojęty sposób ich sercami. No i ten straszny diabeł czający się za każdym rogiem na nasze młode dusze. Nie, momencik, czy ten ostatni aspekt na pewno tam pasuje?

Jeśli miałbym podsumować Moją przyjaciółkę opętaną jednym zdaniem, tak aby najlepiej oddać jej klimat, napisałbym, że to taki Stranger Things dla nieco dojrzalszych widzów z połączeniem Egzorcysty dla tych młodszych odbiorców. Cokolwiek niecodzienne zestawienie, ale wiele wspólnych mianowników łączy te trzy tytuły: młodzi ludzie połączeni bezgraniczną i ponadczasową przyjaźnią, melancholijność związana ze „starymi, lepszymi czasami” („Kiedyś to było, synek…”), paranormalne i obrzydliwe sceny wykręcające i wywracające żołądek na drugą stronę. I wszystko poprzeplatane najgorętszymi kawałkami muzycznymi wprawiającymi stare biodra w kołysanie do znanej melodii. Hendrix bezbłędnie odwzorował klimat tamtych lat, a każdy rozdział nosi tytuł fonograficznego superhitu (i tych trochę mniej „super” też). Aż się prosi, aby założyć słuchawki i odpalić rytmiczny szlagier przeżywając emocje wraz z protagonistami, co z resztą uczyniłem i całkowicie dałem porwać się wehikułowi czasu, powracając do przeszłości.

Ostatnimi czasy twórcy zaskarbiają sobie sympatię fanów zabiegami nostalgii, czy to w nurcie muzycznym symulując elektroniczne syntezatory, w przemyśle gier komputerowych decydując się na tzw. pixel-art, czy po prostu w kinie, umiejscawiając akcję w ubiegłym milenium. Taki krok już sam w sobie bardzo często przyciąga rzesze odbiorców licząc na sam efekt tęsknoty za czymś utraconym i nie do końca wymiernym, i sama ta emocja już wpływa na pozytywny odbiór danego medium. Jednak proza Hendrixa to coś zupełnie więcej niż kolejny bilet na przejażdżkę DeLoreanem, bo fabuła w zasadzie nie skupia się tak bardzo na samej scenografii i rekwizytach krzyczących „lata 80!”. Moja przyjaciółka opętana to w istocie piękna opowieść o przyjaźni przykryta płaszczem grozy i stylistyką rodem z innej ery. Na pierwszym planie przede wszystkim zawsze gra przyjaźń Abby i Gretchen, z której ta pierwsza jest główną bohaterką i narratorką powieści, a ta druga, no cóż… jej opętaną przyjaciółką, jak sam tytuł objaśnia.

Grady Hendrix prowadzi swobodnym stylem i szelmowskim głosem, wielokrotnie wywołującym uśmiech na ustach, przez historię o dojrzewaniu i gorliwej, choć trudnej przyjaźni postawionej przed egzaminem z życia. Autor zdecydował się co prawda na konwencję grozy z elementami horroru, jako że opętana Gretchen, w sposób właściwy dla tradycyjnych horrorów, całkowicie upadla swoje zachowanie i odpycha od siebie Abby najbardziej groteskowymi metodami, raniąc jej serce i nadszarpując historię ich relacji, grożąc całkowitemu zwiędnięciu pielęgnowanego dotychczas uczucia. Abby musi zmierzyć się nie tylko z demonem (co do którego nawet nie ma pewności, ze istnieje), ale także z surowym niezrozumieniem ze strony matki, nauczycieli i koleżanek ze szkoły, którzy ślepi na argumenty protagonistki wielokrotnie upokarzają ją za próby utrzymania status quo jej nastoletniego życia. I jakkolwiek by nie patrzeć na całkiem udany wątek demoniczny (scena w pokoju Margaret przyprawiła mnie o bolesne skurcze żołądka, co przytrafia mi się nieczęsto), to po prawdzie starania Abby są alegorią zmagań dziewczyny o wielkim sercu, która raz za razem nie daje za wygraną i, narażając się na coraz to nowsze poniżenia i dylematy, walczy o najważniejszą osobę w jej życiu. Walka z demonem, lub egzorcyzmy jeśli łaska, to również tylko pretekst o zawrócenie Gretchen z nieoderwalnej ścieżki samodestrukcji. Nawet kulminacyjna scena wypędzania złego ducha to nic innego jak wygłoszenie traktatu na temat niezniszczalnej przyjaźni, stanowiąca jednocześnie urzekającą i chwytającą za serce wariację na temat tradycyjnego, biblijnego rytualnego egzorcyzmu, który tak mocno został rozpropagowany przez Hollywood. I ta miłość, ta wiara w siłę lojalności znaczy więcej niż suche, oklepane formułki, które dla niezbyt religijnej Abby nie stanowią prawdziwego oparcia. Jej determinacja całkowicie rodzi się wewnątrz i nie potrzebuje zewnętrznych bodźców.

Gorzko-słodkie wzruszające zakończenie, tak prawdziwie bolesne w swoim przesłaniu ukazujące realia dorastania i zaniku niewinnej cnoty młodzieńczej przyjaźni, wkuwa się gdzieś na molekularnym poziomie duszy i wprawia w stan refleksji nad własną przeszłością, decyzjami i utraconymi więzami krwi z dzieciństwa. A jednocześnie ukazuje i przypomina, że niezależnie od naszych strasznie-poważnych i bardzo-dorosłych żyć, prawdziwa, niezniszczalna przyjaźń poradzi sobie z każdymi przeszkodami, przetrwa wszelkie niedogodności i nie załamie się pod jarzmem czasu. Jedynym, acz najważniejszym warunkiem jest, by obie strony nigdy nie dały za wygraną.

P.S. Projekt książki stylizowanej na kasetę VHS, wraz z wpisami uczniów do wewnętrznej strony okładki, to chyba jedna z najlepszych stylizacji książkowych jaką kiedykolwiek widziałem.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s